środa, 14 stycznia 2015

Ostatni dzień

Dziś wróciłem do pracy po na prawdę długiej przerwie. Jak to ostatnio bywa, spałem krótko, za krótko. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i pojechałem. W trakcie jazdy zacząłem odpływać. Mimo kawy musiałem przymykać co chwilę, któreś z oczu co by nie zasnąć za kółkiem. Dojechałem i jeszcze na kilka sekund zamknąłem oczy. Do roboty!
Pierwsza lekcja - pierwszaki - całkiem miły powrót - spać się dalej chce
Druga lekcja - 2 gimnazjum - nawet się udzielają, jest fajnie - trochę mniej spać się chce
Trzecia lekcja - 3 gimnazjum - ci jak zwykle pytania z kosmosu, ale ok - spaaaać
Czwarta lekcja - podstawówka - jak oni potrafią człowieka rozkręcić - już mi lepiej
Piąta lekcja - znów podstawówka - śmiechy i krzyki, ale pozytywnie - normalka
Szósta lekcja i siódma - moja "ulubiona" podstawówka - chłopcy dziś nie było najgorzej - nie śpię!
Ósma lekcja - szósta klasa -
Ja: Rzeka, w której został ochrzczony Jezus?
Uczeń: E...
J: No jak na nazwisko miał najsłynniejszy koszykarz na świecie?
U: E....
J: Jest też taka marka past do zębów i szczoteczek!
U: E... blend a med ?!
J:...... :D

Także po ośmiu godzinach czułem się jak nowo-narodzony - chyba jeszcze nigdy takiej formy nie miałem.
Pojechałem do A. Zjadłem. I zacząłem pisać, bo czas goni.
Więc piszę - teraz bloga, a zaraz wracam do mgra i projektu. Po tym wieczorze, pewnie któraś literka na klawiaturze przestanie działać... Trudno, życie i tak jest piękne !
THE END

Trochę o osobie

mej. Urodziłem się 26 września znamienitego roku pańskiego 89'. Moi rodzice byli na pewno szczęśliwi z tego powodu, aczkolwiek mogłem zrobić to nieco szybciej. Przeczekałem od planowanego rozwiązania 18 dni. Dobrze było mi u Mamy :)

Pomimo narodzenia w B-stoku przez pierwsze trzy lata, a może raczej latka żyłem wraz z rodzicami w Hajce, gdzie żyli także moi Dziadkowie od strony Ojca. O przeprowadzce do B-stoku zadecydował Dziadek od strony Mamy. Umarł. Zostawił na tym świecie Babcię, której było dosyć ciężko samej w dużym wielorodzinnym domu.

Przybyliśmy na pomoc. Zamieszkaliśmy razem i do mego okresu zerówkowego tak sobie żyliśmy pod wspólnym dachem. Potem rodzice dostali mieszkanie na parafii, gdzie mój Ojciec dyrygował chórem. Mieszkaliśmy więc na plebanii, nieopodal Babci, którą odwiedzałem w drodze ze szkoły do domu. Przeważnie zostawałem u niej, odrabiałem lekcje, jadłem obiadek i zostawałem odbierany przez Mamę.

Na parafii zrobił się bigos, więc powróciliśmy do Babci. Osiedliliśmy się tu już na stałe. Do szkoły miałem najbliżej z całej klasy. I tak się spóźniałem. Uczyłem się całkiem dobrze, na pewno ponadprzeciętnie. W okresie podstawówki byłem bardzo dobry z matematyki, nawet reprezentowałem szkołę na jakimś konkursie. Jak się okazało matma nie była moją drogą. Już w gimnazjum zacząłem mieć z nią problemy... Chociaż... już nie pamiętam. Pamiętam, że zostałem w tym samym, osiedlowym gimnazjum. Skład klasy tylko nieznacznie się zmienił.

Zmieniło się to, że gdy byłem w VI klasie podstawówki zacząłem chodzić również do "Muzyka". Zdawałem na klarnet. Miałem bardzo dobry słuch oraz byłem postawnym młodym człowiekiem, toteż dostałem się na... kontrabas. Wszyscy byli szczęśliwi. Ja na początku także, mój słuch rozwijał się rewelacyjnie, byłem najlepszy w klasie muzycznej. Tylko zapał mi gdzieś uciekł. Niestety w trzeciej klasie gimnazjum, trzy i pół roku po rozpoczęciu mej przygody, pół roku przed zakończeniem szkoły muzycznej zdecydowałem się zdać smyczek do miejscowej wypożyczalni. Przestałem ćwiczyć, nie chciałem chodzić na przymusową orkiestrę. Od zawsze wolałem śpiewać.

Śpiewałem od małego, na prawdę małego. Już w okresie żłobka dawałem znać o swoim talencie. Oczywiście w  przedszkolu, gdzie pracowała moja Mama, również nie ustępowałem pod tym względem. Rozwijałem się przede wszystkim w chórach prowadzonych przez mych rodziców. W szkole muzycznej byłem jednym z lepszych sopranów - tak jeszcze przed mutacją, która trwała u mnie dosyć długo. Nikt mi nie powiedział, że żeby śpiewać po mutacji wysoko, trzeba przed śpiewać nisko. Chciałem być tenorem, a po mutacji okazało się, że mam basa. Całkiem niezłego, trzeba przyznać.

Jak już wspomniałem po zerwaniu ze szkołą muzyczną, w trzeciej klasie gimnazjum zostało mi tylko uczyć się do egzaminu gimnazjalnego i walczyć o jak najwyższe stopnie, by dostać się do wymarzonego 2lo. Jako człowiek urodzony w wyżu miałem nie lada konkurencję, dlatego asekuracyjnie złożyłem papiery jeszcze do jedenastki i szóstki. Wszędzie głównie na humana, ewentualnie mat-geo. Niestety okazało się, że dostałem się do jedenastki. Ale nie dałem za wygraną. Niektórzy powiedzieliby, że nie zagrałem fair - nie dostałeś się, to znaczy, że jesteś za słaby - ja byłem napalony na dwójkę, więc dopiąłem swego. Po usilnych prośbach i rekomendacjach - bez koperty oczywiście - udało się. Dlaczego tak byłem napalony na drugie? Bo prestiż? Bo Mama tu chodziła? Bo dobra kadra i lepsze perspektywy? Nie ! Bo szło tu dużo moich znajomych. :)

W dwójce było spoko, na początku wiadomo, każdy się starał, widać było kto jest skąd i jaki ma charakter. Ale z czasem różnice się zacierały. Może dlatego zacząłem nieco się opuszczać. Pewnie dlatego, że zmieniły mi się zainteresowania (czyt. imprezy i coraz częstsze próby miłosne), lub od zawsze byłem mało systematyczny. No cóż w trzeciej klasie miałem lekkie problemy z wspaniałą Panią Skr...c, która nie uznała moich papierów o dysgrafii i oblała mą próbną maturę z polaka. Może miałbym lepsze wyniki na prawdziwej maturze ze wszystkich przedmiotów, ale poznałem N., która była moją pierwszą dziewczyną na poważnie. Byłem w niej mocno zabujany i z perspektywy czasu wiem, że czas przed maturą to słaby okres na spawy miłosne. Maturę zdałem i mocno się wahałem co dalej... Miałem najpierw jechać na Wschód szkolić się w śpiewie, ale potem okazało się, że ciężko byłoby się tam legalnie zaczepić. Złożyłem papiery na politologię i serbistykę we Wrocławiu. Kto wie, może bym wyjechał, gdybym się nie spóźnił z opłatą rekrutacyjną. Został Kleosin i politologia na politechnice. W między czasie rozeszliśmy się z N.. Okazało się, że nie była mi wierną. Na nieszczęście ona również została w Kleosinie, tyle że na zarządzaniu. Natomiast na szczęście nie widywaliśmy się zbyt często.

Na politologii było ciekawie. Prawdziwie studenckie życie, ale wiadomo, na pierwszym roku jeszcze nie było pewne co można, czego nie. Pierwsza sesja w życiu zaliczona. Semestr przeszedł. Drugi zapowiadał się równie ciekawie, ale wiedz, że coś się zaczęło... najpierw zachorowałem. Lekkie przeziębienie przerodziło się w zapalenie oskrzeli. Ale to nie nowość dla mnie. Potem chwila przerwy i znowu się zaczęło. Tym razem bardziej poważnie, szkarlatyna i to nie tak miło - prawie miesiąc bez wychodzenia z domu - do szpitala się nie dałem położyć. Zaległości całkiem spore, ale zacząłem nadrabiać. W międzyczasie (nie w czasie choroby) zacząłem bardziej interesować się religią. Jeździłem na nabożeństwa do klasztoru, czytałem różne artykuły i książki. Zacząłem chodzić na bractwo studenckie, gdzie dowiadywałem się nowych rzeczy o podstawach, które wydawały mi się znane na wylot. Choroba ustała w okresie Wielkiego Postu, gdzie jeszcze z większą intensywnością zacząłem udzielać się religijnie. W końcu zaczęło do mnie dochodzić, że politologia to nie to. Nie chcę się tym zajmować. Ta myśl kiełkowała przez cały okres postu. Moment kulminacyjny, kiedy wiedziałem, że nie będę już studentem politologii przyszedł trzeciego dnia święta Paschy. Podczas kolokwium u mgr M., który może i nie na złość, ale ustalił taki termin wiedząc, że wiele osób jest prawosławnych i wraca na uczelnie świeżo po, lub wg mnie w trakcie świąt. Sam był wierzący, ale w obrządku KRK, dlatego myślę, że mogło to być przemyślane działanie. Takie podprogowe prześladowanie, oczywiście w duchu ekumenizmu. Nie byłem przygotowany. Pisałem co wiedziałem, ale nie chciałem tego skończyć z pustą kartką, lub głupotami. Pamiętam, że napisałem:" Świętuję obecnie Zmartwychwstanie Pana naszego Jezusa Chrystusa, więc nie mogę skupić się na pisaniu kolokwium z ..... Pozdrawiam świątecznie, z Bogiem, Alleluja !" i wyszedłem z uśmiechem. To był początek końca mej przygody z politologią, oczywiście wiele osób mówiło mi wróć, nie rzucaj, skończ rok, weź dziekankę i zobacz co dalej. Ale ja byłem pewny, szczególnie, że niedługo potem przyszła mi myśl na ....

Seminarium Duchowe. Trzy lata w Seminarium to na prawdę trzy najbardziej intrygujące lata mego dotychczasowego życia. Działo się, oj działo się. Nie będę tu wchodzić w szczegóły. Napiszę tylko, że mój poziom duchowości i świadomości wzrósł o 300%, przy okazji poziom radowania się z życia ziemskiego nie spadł, ani o promil. Kiedy ktoś myśli, że seminarium to więzienie, to myśli przede wszystkim przez pryzmat seminariów katolickich. Nasze PSD na Saskiej w Wawie to była szkoła życia, gdzie na prawdę wszystko mogło się wydarzyć. Tak jak napisałem, nie będę się tu rozwlekać, na temat seminaryjnego życia. Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, to pytaj - a odpowiem. Ekstra istotną rzeczą jaka się wydarzyła podczas nauki w Seminarium to poznanie I. mojej obecnej żony. Była koleżanką kilku seminarzystów, ale nigdy nie należała do ChBMu (nieoficjalnej organizacji "Chcę Być Matuszką). Dzięki jednemu z moich przyjaciół udało się nam nieco bliżej poznać. Nie, że był swatem, ale myślę, że bez jego pomocy, wierze w nas i... może modlitwom, byłoby nam o wiele ciężej się do siebie odezwać i zbliżyć. Szczególnie, że I. pamiętała mnie z przyjęcia, na którym dałem się Jej poznać jako totalny gbur i szowinista. Jak się później okazało nie było to, aż taką przeszkodą by nie rozwinąć tej początkowej znajomości w związek dwojga ludzi. Pamiętam nasz pierwszy uścisk rąk, jako tzw. pary... Poezja!

Skończyłem seminarium, obroniłem licencjat, miałem kontynuować studia na ChAT, no i w sumie tak było, tylko, że nie do końca stacjonarnie. Prezydium tej zacnej uczelni stwierdziło, że nie będzie prowadzić studiów w systemie niestacjonarnym, bo im się to nie opłaca. Na pewno byłoby inaczej i może dalej bym tam studiował, gdyby taka możliwość istniała. Wtedy raczej nie pisałbym bloga. No nic. Poszedłem na ITS i nie wytrwałem. Nie wyrobiłem z tymi jakże wspaniałymi wykładowcami, którzy nie raczyli się pojawiać w trakcie umówionych odgórnie terminach, nie odpisywali na maile, nie odbierali telefonów. Podziękowałem. I tak miałem co robić, bo od razu po seminarium zacząłem nauczać religii i kierować chórem w S-ce. Na dodatek oświadczyłem się na pierwszej naszej z I. rocznicy i mieliśmy na głowie planowanie ślubu, a raczej wesela. Zapraszanie - to był baaaaaaardzo intensywny okres w naszym życiu, szczególnie, że z planowanego małego wesela miało wyjść prawie 300 osób gości. Tyle zapraszaliśmy, nie przyszła ponad setka. Ale i tak było bardzo wesoło. To był piękny dzień i wieczór i noc i poranek i dzień i wieczór i noc i tak od środy do niedzieli. Oczywiście nie były to najpiękniejsze dni naszego życia - jeśliby były, to każdy kolejny mógłby być tylko gorszy. Zamieszkaliśmy w moim domu, który w końcu zaczął spełniać funkcję wielorodzinnego. Żona pracuje, ja pracuję.... pozostawiam ten akapit otwarty...

Rok temu zacząłem socjologię. Postanowiłem odświeżyć swoje zainteresowania z liceum, tak mi się wydawało. W trakcie studiów okazało się jednak, że przyszedłem na studia, które są z punktu teoretycznego totalnym zaprzeczeniem, tego czego uczyłem się w seminarium. I dobrze. Nikt nie zarzuci mi, że poznałem świat, tylko z  jednej strony i mam klapki na oczach. Mam nadzieję, że w czerwcu ukończę studia i będę mógł dokończyć ten akapit... i rozdział mego życia

wtorek, 13 stycznia 2015

Dzień enty

Znowu słabo spałem, ale tym razem dosyć szybko się porannie ogarnąłem. Po dotarciu na uczelnię, utwierdziłem się w przekonaniu gdzie mamy zajęcia - drugie piętro. Pojechałem windą. Byłem 32 po a zajęcia zaczynały się 40 po - nikogo nie było. Dziwne. Szarpię za klamkę zamknięte. Sprawdzam salę obok - o, zajęcia już trwają. Trzymam otwarte drzwi i ze zdziwieniem gapię się na wykładowczynię i na ludzi. Oni patrzą na mnie i zaczynają podśmiechiwać. Prowadząca Pani Doktor zaprosiła mnie i przeprosiła, że wcześnie zaczęli. Uff... już myślałem, że mieliśmy na ósmą. Usiadłem w ostatniej ławce, wyjąłem laptopa i słuchałem. Trochę gapiłem się w laptopa, ale słuchałem. Trochę pisałem coś, ale słuchałem. Przestałem pisać - słuchałem. O zdrowiu słuchałem. Po zajęciach przewspaniałych, kolejne równie ciekawe. W sali obok, wszedłem ostatni. Hm... Nieciekawe miejsca, no cóż trzeba usiąść jak najdalej i przy ścianie, bo przy oknie zajęte. Wykładowca lekko się spóźnił, ale i tak musiał czekać na nas, bo robiliśmy ankietę dla koleżanki do magisterki. Zajęcia nie były nudne, ale moglibyśmy je skończyć wcześniej gdyby nie te ciągłe anegdotki. Są fajne, ale ile można...
Koniec, do domu, ale jeszcze nie. Najpierw do mechanika, potem do domu. W domu jeść, lekko spać i do roboty. Jutro do pracy po kilkunastu dniach przerwy świątecznej. Tematy ogarnąłem dość szybko, ale musiałem jeszcze posiedzieć nad papierkami.
No wreszcie koniec.
Blog.
No i koniec.
CDN

Raz na jakiś czas, książka, a nie gaz



Przyznaję się, że nie jestem wielkim wielbicielem czytelnictwa. Zdarza się jednak, że pod wpływem chwili i zachęty odpowiedniej osoby, potrafię się wciągnąć (oczywiście sama lektura też musi być interesująca). Jeszcze w minionym roku mój dobry kumpel zaczął mi opowiadać o przeczytanej ostatnio książce (jego akurat nie trzeba zbyt mocno przekonywać do czytania), że rewelacja, że trzyma w napięciu do końca a na dodatek na jej podstawie nakręcono serial. Gadał tak długo, że zaintrygował mnie i zaciekawił. Kilka dni później książka leżała przede mną:  S. King „Pod kopułą”.   900 stron zapisanych drobnym drukiem…. Będę to czytał przez najbliższy rok albo i dłużej…  Męska ambicja wzięła górę i stwierdziłem, że przynajmniej zacznę ją czytać. 900 stron? Pestka. Książka wciąga z maksymalną mocą od początku.  Historia dzieje się we współczesnej Ameryce, w niewielkim miasteczku. W jednym momencie zmienia się wszystko, gdy granice miasta zostają zamknięte przez niewidzialną gołym okiem kopułę. Tak jakby nad miastem ktoś postawił klosz nie mówiąc nic nikomu. Dochodzi do wielu wypadków z udziałem samochodów jak i samolotów, wszędzie leżą martwe ptaki, które skręciły karki przy uderzeniu w niewidzialną przeszkodę. Tak zaczyna się historia. Piszę o tej książce dlatego, że S. King rewelacyjnie pokazał co dzieje się z ludźmi zamkniętymi, teoretycznie na znanym sobie terenie, jednak ograniczonymi w swoich możliwościach przemieszczania się. Miastem rządzi człowiek, który nie jest oficjalnie głową miasta, jednak umiejętnie potrafi tak kierować ludźmi, by ci działali według jego planu.  Jest despotą, który chce mieć wyłączną władzę i wszystkie swoje działania tłumaczy „dobrem miasta”.  Jego świadome działania prowadzą do kilku masakr w mieście, gdzie w trakcie jednej z nich mieszkańcy którzy przyszli zrobić zakupy w największym sklepie, ostateczne plądrują ten sklep i walczą o jedzenie między sobą jak zwierzęta…. Reszty nie opowiem, bo mam nadzieję, że ten rąbek który uchyliłem, zachęci innych do sięgnięcia po tą książkę. Autor genialnie nakreślił krok po kroku, jak łatwo można kierować masą przerażonych ludzi, jakie prymitywne instynkty siedzą w każdym z nas i uruchamiają się bardzo szybko, gdy stawką jest przetrwanie.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

I jeszcze kolejny dzień

Dziś miało dojść do wielkiej katastrofy lub - byłem tego pewien - mniejszej, ale ciągle katastrofy. Dlatego bardzo mocno starałem się myśleć pozytywnie. Nie wychodziło mi, a zdenerwowanie przeszkadzało w normalnym funkcjonowaniu (czy. 4 godziny snu, brak apetytu). Trzeba było w końcu podjąć te wyzwanie.

Pojechałem na uczelnię samochodem i o dziwo znalazłem bezpłatne miejsce parkingowe nieopodal uniwerku. Pierwszy plus!
Doszedłem bez szwanku do uczelni. Drugi plus!
Przed drzwiami wejściowymi do sali, gdzie mieliśmy ćwiczenia stała koleżanka, bardziej zdenerwowana niż ja. Jak się po chwili okazało nie jestem sam jeśli chodzi o strach przed pierwszymi zajęciami po przerwie. Ona spała mniej. Trzeci plus!
Potem dołączył kolega, bardzo ucieszony, ale jak się okazało słabo przygotowany do zajęć (tak mu się zdawało przynajmniej). Nie jestem sam... Czwarty plus!
Weszliśmy. Dołączyli do nas inni. Ja starałem się coś tam napisać na poczekaniu. Przyszła moja kolej...

Plusy! Wszędzie Plusy! Okazało się, że nie było ze mną tak źle jak myślałem, a nawet bardzo dobrze. Uff...
Dzięki Boże !

Wróciłem do domu, nakarmiłem siebie, nakarmiłem bloga i znów na uczelnię. Wykład. Jedyny w tym roku i to jest najgorsze. Nie, nie bo trzeba być. Bo takich wykładów brakowało mi przez całe studia, a raczej takiego wykładania wiedzy. Myślałem, że zajmę się trochę nadrabianiem zaległości, ale prowadzący był po prostu nieziemski. Żal było wychodzić.

Wracając do domu zabrałem żonę z pracy. Niedługo po powrocie usiadłem do magisterki i.... trochę popisałem.
Nie no nie można tak od razu. Jeszcze się człowiek nadweręży gdzieś...
CDN

Lustereczko powiedz przecie



Wiele osób mówi, że w człowieku liczy się tylko wnętrze. Patrząc na ilość zakładów fryzjerskich, makijażystek, salonów urody, a przede wszystkim reklam pokazujących pięknie wystrojone kobiety i zadbanych mężczyzn, można dojść do wniosku, że chyba nie tylko wnętrze się dziś liczy.
Ja staram się jednak skupić na wnętrzu, co szczególnie widać było w okresie przed pójściem do liceum. Na serio wtedy o siebie nie dbałem. Hm… w sumie i o wnętrze w tamtym czasie się nie przejmowałem zbytnio.
No ale co robię dziś by lepiej wyglądać? Innymi słowy jak upiększam swoje ciało?
Mam złoto na palcu. Obrączka to jednak słaba biżuteria, gdyż jest ona przede wszystkim symbolem sakramentu. Co dalej?
Okulary ! Noszę okulary ! Ale to raczej instrument do korygowania wady wzroku. Fakt można mieć jakieś super designerskie oprawki. Ale ja takich nie mam.
Może modna ostatnia broda jest moim narzędziem upiększania ciała? Lubię ją, raz zgoliłem, to żona przestała się do mnie odzywać, więc może to ona bardziej ją lubi. Podobno lepiej w niej wyglądam, ale z drugiej strony zacząłem ją nosić przed tą całą modą „na drwala”. No i nie rośnie mi zbyt równo, więc z niektórych kątów, nie jest już tak fajna.
Ubiorem! Tak, ubiorem upiększam swoje ciało. Od pewnego czasu – mniej więcej od liceum – zacząłem lubić koszule. Przestałem nosić marchwy, glany i kostkę na plecach (rock’a słucham dalej). Do koszuli, zacząłem dobierać różne dodatki, uwielbiam marynarki. I w sumie to chyba jest najważniejsze jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny.
Mam jednak ten zmysł dobrego smaku i jestem domowym doradcą ubioru. Służę radą!
CDN

niedziela, 11 stycznia 2015

Twórcza postawa, twórcza myślenie

Moje inwencje są chyba najbardziej widoczne w obszarze muzycznym. Nie, nie piszę arii, symfonii czy koncertów. Daleko mi do tworzenia na tak wysokim poziomie, a nawet na niższym. Skomponowałem co prawda kilka utworków, ale to nie o ten wymiar kreatywności mi chodzi. Wydaje mi się, że jestem po prostu muzykalny. Świadczyć może o tym, chociażby dzisiejsza sytuacja, w której mój Ojciec poprosił mnie abym wspomógł chór rodziców podczas występu w filharmonii grając na gitarze basowej. Miałem ją w rękach 6 lat temu i raczej nie byłem wybitnym gitarzystą. Kiedy wziąłem ją dziś do rąk nie do końca pamiętałem, które struny odpowiadają którym dźwiękom. Po krótkiej, dziesięciominutowej próbie z bałałajką i nuconą melodią udało mi się wpasować w linię melodyczną. Dałem rady nawet przy w całości wypełnionej sali.
Kreatywnie czuję się także w trakcie prób, czy nabożeństw, idealnie dopasowując do siebie różne utwory. Kocham to co robię - dyrygowanie i dlatego nie widzę innej sfery o której mógłbym powiedzieć śmiało, że jestem w niej aktywny i pełen inwencji.

Gesty

Witam,
nie jestem pewien czy gestem jest kichanie, ale jest to na pewno charakterystyczna dla mnie czynność. Moje kichanie, bez względu czy wywołane alergią, czy chorobą brzmi i wygląda wyjątkowo. Tak przynajmniej twierdzi moja żona, bo na przykład ojciec nie widzi w tym nic dziwnego - ale to dlatego, że tak samo robi. Otóż kicham głośno i na wysokich tonach robiąc onomatopeiczne afściu. Robię tak nawet w towarzystwie, to silniejsze od mnie. Na szczęście nie zdarza mi się często kichać. Nie lubię tego i mój organizm chyba o tym wie.
Gestem,
na pewno można nazwać charakterystyczne nie tylko dla mnie, ale dla większości noszących okulary, poprawianie ich. Nie wiem tylko czy wszyscy robią to z tak wielkim namaszczeniem, masując przy okazji nos. Gładząc się po nosie dotykam, a raczej dociskam powieki, a okulary przesuwają mi się po dłoni spadając na nozdrza. Po czym znów ustawiam okulary we właściwej pozycji.
Ostatnim,
charakterystycznym dla mnie gestem, o którym nie lubię pisać, ani mówić jest... no właśnie układanie ust w tzw. dziubek. Nie robię tego tylko kiedy chcę kogoś pocałować - przede wszystkim żonę - ale również gdy jestem na kogoś zły - bardzo rzadko na żonę, oczywiście. Do złożonych w owalny kształt ust dochodzą jeszcze rozwarte nozdrza i już wiadomo, że Janek strzelił tzw. focha i lepiej zostawić go na trochę, by ostygł.

I znowu dzień i kolejny

Wracam po dłuższej przerwie... niestety sporo dłuższej. Chciałem pisać ciągiem, ale nie dałem rady. Najpierw miałem problem z dojściem do internetu. Ba ! Nawet urządzenia, z którego mógłbym pisać, odmówiły mi posłuszeństwa. Nie wiem, to chyba była jakaś kara boska za słabe przestrzeganie postu bożonarodzeniowego...
Kiedy już wróciły e-siły dla mych złącz, miałem dużo zaległości z projektem i magisterką, więc zajmowałem się nimi prawie bez odpoczynku. A przynajmniej chciałem, bo oczywiście jak to już bywa, kiedy czegoś chcesz zbyt mocno od kogoś, to ta druga strona traci zapał. Tym razem moi drodzy, potencjalni rozmówcy, z którymi chciałem przeprowadzić badania masowo zachorowali.
Hurra... Nie ! Opóźnień ciąg dalszy.
Do tego zaczęła się przedświąteczna gorączka - zarówno w domu jak i w pracy z chórem.
Czasu coraz mniej, ale zaczęło  się prostować i zacząłem działać. Przeprowadziłem kilkanaście wywiadów, potem je przepisałem, przeprowadziłem kilka długich prób, przygotowałem kilka potraw, posprzątałem kilka zakątków, powymieniałem kilka żarówek, wymazałem kilka grzechów i już mogłem rozpocząć świętowanie... a i jeszcze kilka prezentów kupiłem.

Święta w moim domu to nie tylko kolacja wigilijna, nocne nabożeństwo i wyżerka w pierwszy dzień świąt u rodziny. Te elementy są istotne i potrzebne, ale od dzieciństwa jest jeszcze coś co różni moje święta od świąt w wielu domach - kolędowanie. Ciężko mi sobie wyobrazić święta Narodzenia Pańskiego spędzane za stołem. Na prawdę jest zbyt wiele okazji do wspólnego posiłku, żeby do tej puli wydarzeń włączać jeszcze tak radosne i ważne święto jakim jest Narodzenie Jezusa. A więc i w tym roku udało się nam zebrać by pokolędować.

Hm... czym się jeszcze różni obchodzenie Tego Święta w mym domu? Rzadko się dotychczas zdarzało, aby trwały one tylko dwa dni. Dlatego dopiero dziś, w piąty dzień Święta Narodzenia Pańskiego na prawdę zacząłem przygotowywać się do powrotu na uczelnię i patrząc na swe życie z perspektywy studenckiej wygląda on chyba jak u większości żaków. Czuję lekki niepokój, niedosyt, bo można było zrobić więcej przez ten czas, poniekąd wolny. Gdyby był on w pełni wolny, to myślę, że więcej wydarzyłoby się jeśli chodzi o mój studencki żywot. A tak... jutro się okaże jak bardzo radosny będzie powrót na uniwersytet.
CDN.